Zamiast BIO
czwartek, 28 października 2010
Albania. Promem po jeziorze Komani
Pada. W ciemnościach, po tradycyjnie kiepskiej, błotnistej bitej drodze (po lewej bardziej czujemy niż widzimy stromy stok, a może nawet przepaść) dojeżdżamy do przystani promu. Ponuro, zimno, lichy domek z nędznym barkiem i bezokiennym szaletem. W słabym odblasku światła wyciekającego przez brudne okno widać zarysy stojącego na wodzie statku. Jesteśmy w Fierze - tam, gdzie zaczyna się jezioro Komani, jedno z najatrakcyjniejszych widokowo miejsc w północnej Albanii. Wcześnie rano odpłynie stąd prom do Koman.
Gościnność właściciela baru poprawia nieco nastroje. Dobra kawa, skromna sałatka, chleb. Na deser coś mocniejszego. Przy stoliku obok grupa drwali/kierowców/górali/robotników gra w karty, kolega właściciela intensywnie się nam przygląda...
O świcie skojarzenia z klimatem od Stachury pożyczonym są jeszcze silniejsze. Nadal pada, wszystko dookoła szare - woda, góry, budynki, wysłużony prom, samochody powoli wtaczające się na pokład. Ciężarówka z drewnem, kilka zużytych osobówek. "Liniowe" mikrobusy do Tirany (oczywiście Mercedesy), na dachu jednego z nich - spętane w workach, apatycznie oglądające otoczenie kozy.
Szybka kawa w nadbrzeżnym barze i odbijamy. Prom nabiera szybkości. Zimno. W pustawym, przestronnym "salonie" pasażerskim przy prostych stolikach podrzemują albo niespiesznie rozmawiają niewielkie grupki tubylców. Na ekranie dużego telewizora - występ lokalnej gwiazdy popu (takiej naszej Dody, chociaż oszczędniejszej ekspresji), przy barze ktoś wychyla rakiję.
Góry dookoła coraz wyższe, brzegi przestają być brzegami a stają się pionowymi skałami sięgającymi nieba. Między nimi w najwęższych miejscach ledwie kilkadziesiąt metrów wody. Gdybyśmy zalali Dolinę Kościeliską, pewnie wyglądałaby podobnie...
Już nie pada, podziwiamy widoki żałując trochę, że nie ma lepszego światła, że pogoda tym razem nie była łaskawa.
Kapitan w zadbanym mundurze oddał dowodzenie "cywilnemu" sternikowi, a sam je śniadanie (kanapka, kawa, seta) na mostku, przy stoliku pod amerykańską flagą. Młody, sympatyczny sternik, chętnie opowiada o jeziorze, o jego zmniejszającej się (wraz z rozwojem normalnych dróg) roli komunikacyjnej, o turystach, którzy coraz chętniej zaglądają do Albanii.
Zmienia się krajobraz. Pionowe skały ustępują miejsca nadal bardzo wysokim, ale już zielonym górom, na zboczach widać domostwa. Można do nich dotrzeć tylko pieszo, uprzednio dopływając do konkretnej wsi łodzią. Tak dociera tutaj to, czego mieszkańcy nie są w stanie wyprodukować samodzielnie. Z pokładu widokowego na dachu promu widok jest najlepszy. Robimy zdjęcia i sami jesteśmy obfotografowywani. Dla kilkuletnich dziewczynek, które urwały się rodzicom z jednego z busików, to prawdziwa atrakcja - zdjęcia przybyszów zrobione komórkami będą pewnie pokazywać koleżankom w szkole.
Ostatni zakręt, widać już koniec jeziora podsumowanego równą linią betonowej zapory. Załoga promu szykuje cumy, powoli uruchamia mechanizm opuszczania rampy. Kierowcy samochodów odpalają silniki, podróżni niezmotoryzowani stoją blisko wyjścia, by po dobiciu jak najszybciej dotrzeć do jednego z czekających mikrobusów, by bez zwłoki ruszyć dalej. Jakieś małe kłopoty ze stojącym zbyt blisko kutrem, z przycumowaniem do nierównego brzegu, z odpowiednim opuszczeniem rampy. Samochody już na biegu, odzywają się klaksony, piesi już dawno wyskoczyli na brzeg.
To jest tych kilkanaście minut, kiedy na spokojnej, nudnej przystani, wrze jak w ulu. Rozładunek, załadunek, spieszący się ludzie, trąbiące samochody, sprzedawcy fig, handlarze, marynarze, górale w tradycyjnych czapkach, skromnie ubrane starsze kobiety, dwudziestolatkowie z modnymi fryzurami. Mniejsze kutry z mydłem i powidłem do nadbrzeżnych miejscowości już odpłynęły, prom odpłynie za kilkadziesiąt minut.
Przystań znów ożyje jutro.
niedziela, 24 października 2010
Albania. Złe bunkry, dobry zasięg
Bodaj najbardziej rzucającą się w oczy pamiątką po Hodży są tysiące bunkrów, ustawionych dosłownie wszędzie. Przywódca (jak na dyktatora przystało - całkiem nieźle, we Francji, wykształcony) przekonany o istnieniu planów inwazji na Albanię, przerażony wizją utraty władzy, kazał rozrzucić te prefabrykowane pseudo-schrony po całym kraju. Widać, że były budowane byle jak, miały prymitywną konstrukcję, zresztą samo ich rozmieszczenie często każe wątpić w istnienie jakiegoś strategicznego planu. Od znanych nam poniemieckich umocnień dzieli je przepaść.
Oczywiście, nikt z nich nigdy nie korzystał, przynajmniej w celach obronnych.
Teraz część przydaje się jako magazynki, komórki czy schronienie dla pasterzy w górach. Niestety, choć słabe i niezbyt mocno zakotwione w ziemi, są zbyt ciężkie by je usunąć. Zarastają więc, bardzo powoli poddając się przyrodzie. Ta pewnie wchłonie je dopiero za kilkaset lat...
Albańczycy bunkry pozostawili, bo mają na głowie o wiele poważniejsze problemy. Nie radzą sobie z odpadami (widać to na nizinach i nad morzem), stara sieć energetyczna dyszy ostatkiem sił (tzn. właściwie już umarła i prywatne agregaty prądotwórcze przy domach czy sklepach muszą włączać się bardzo często), robią wszystko żeby jak najszybciej zbudować choć podstawowy szkielet dobrych dróg łączących najważniejsze miasta.
Za to znakomicie działa sieć komórkowa. Zaskakiwał nas widok ustawionych w niedostępnych górach, błyszczących nowością masztów stacji bazowych (z pyrkającymi generatorami, bo oczywiście "prądu nie dowieźli"), zadziwiał maksymalny poziom sygnału w naszych komórkach, nawet w najbardziej zapadłych wsiach, na przełęczach, w głębokich górskich dolinach. Doceniliśmy to już po powrocie do Polski, gdy nagle okazało się, że niewysoka górka i kawałek lasu są dla naszych rodzimych operatorów problemami nie do przejścia.
Czyli: bunkry (poniemieckie) mamy lepsze, zasięg mamy gorszy.
sobota, 23 października 2010
Albania. Pokomunistyczna (?) improwizacja
Już drugi warsztat w jednym z większych miast Albanii okazał się strzałem w dziesiątkę. Czysty (jak tylko czysty może być warsztat samochodowy), dobrze wyposażony - nie tylko w przyzwoite urządzenia, ale też w nader lotnego młodego mechanika sprawnie operującego językiem włoskim. W trzy sekundy zdemontował pół układu wydechowego Patrola, a potem rozpoczęło się konsylium nad rurami. Połączone siły albańsko-polskie (albański mechanik, polscy: ekonomista, filolog i inżynier budownictwa) doszły szybko do kreatywnego porozumienia, mechanik w piętnaście sekund odnalazł w podręcznym magazynku kawałek rury o średnicy idealnie zgodnej z nissanowskim standardem i przystąpił do pracy: tnąc palnikiem, naginając, spawając pod odpowiednim kątem. W kilkadziesiąt minut w albańskim warsztacie powstało rozwiązanie techniczne bardzo skutecznie sprawdzające się w najcięższych warunkach. Koszt: 20 EURO.
Były i inne obserwacje: absolutnie genialna sprawność małego Francesco, który w 2 minuty załatwił z mamą improwizowany, urozmaicony obiad dla 6 osób i zorganizował błyskawiczne zwiedzanie swojej wsi; gotowość właściciela podłego baru nad jeziorem, który na odludziu, w środku deszczowej nocy był gotów przyrządzić nam kolację z niczego (serio, na półkach nie miał nic, tylko gorzałę i ekspres do kawy).
Czy mechanik gdzieś pod Monachium równie sprawnie wymyśliłby sposób naprawy japońskiego tłumika - przy użyciu rury z recyklingu? Czy 55-letni właściciel kafejki gdzieś w centralnej Francji (bez kuchni) wpadłby na to, jak wykarmić grupę turystów na kilkadziesiąt minut przed zamknięciem knajpy? Z drugiej strony - pewnie znaleźlibyśmy takiego "albańskiego mechanika" gdzieś na Podlasiu albo na Pomorzu.
Chyba coś w nas, ludziach naznaczonych latami zupełnie bezsensownego systemu, jeszcze jest. Rodzaj siły, pozwalającej radzić sobie w zaskakujących sytuacjach, pokonywać trudności, traktując to jednocześnie jako coś normalnego. Pewnie trochę idealizuję, ale miło było poczuć tę wspólnotę.
czwartek, 21 października 2010
Albania. Bałkański kocioł
Z jednej strony - aspirujące do UE (chcą tego tak bardzo, że na swoich tablicach rejestracyjnych przyklejają sobie flagi z unijnymi gwiazdkami) dynamicznie rozwijające się państwowości, odbudowujące się z komunistycznej ruiny, zaludnione ubranymi jak my i wyposażonymi w podobne gadżety mieszkańcami, miasta. Internet, dobre samochody, wyrastające w ekspresowym tempie nowe domostwa, autostrady, anteny satelitarne na najlichszych chatynkach.
Do tego (na pierwszy rzut oka) nie wadzące sobie nawzajem meczety, katolickie krzyże czy prawosławni zakonnicy na stacji benzynowej (to już Serbia).
Z drugiej strony - hasła na murach, rozstrzelane znaki drogowe, zapory przeciwczołgowe i wojenne umocnienia przy bazie wojskowej, informacja o dziesiątkach (może nawet setkach) tysięcy sztuk broni w albańskich domach i... serbski policjant, demonstracyjnie spluwający na wiadomość że jedziemy do Albanii. Do tego obrazki z TV - flagi palone na meczach, zamieszki, niekończące się wojny dyplomatyczne (ktoś kogoś uznaje pod naciskiem, ale bardzo niechętnie, ktoś kogoś nie uznaje).
Teraz jest tam spokojnie, ale jednak... wrze. Chyba że to tylko stereotypowy obraz. Oby.
środa, 20 października 2010
Albania. Kasztany
Ale najlepiej zatrzymać się przy drodze, zebrać dwie garście i wieczorem przyrządzić je przy ognisku. Takie są najlepsze.
W górach, gdzie liczy się każdy metr wydartej skale uprawy, gdzie poletko wielkości boiska do siatkówki to już poważny areał, gdzie ludzie troszczą się o każdą kolbę kukurydzy i każdego pomidora, gdzie plony pewnie ledwie wystarczają na użytek własny i zimową paszę dla zwierząt, kasztany są jednym jednym z nielicznym płodów "eksportowych".
Do "głównej drogi" (wiecie już, skąd ten cudzysłów) schodzą się ścieżkami ze swoich gospodarstw górale z workami pełnymi kasztanów. Często kasztany przyjeżdżają na grzbietach osiołków z domostw odległych o dobrych kilkadziesiąt i więcej metrów (odległych w pionie !). Niekiedy jest to kilka kursów - by dostarczyć do punktu odbioru całkiem sporą ilość towaru.
Potem zbieracze siadają przy drodze, pilnują worków i cierpliwie czekają na transport - już samochodowy.
Ile z tego mają? Pewnie niewiele. Kasztany na straganie w mieście kosztują niewiele, w hurcie pewnie jeszcze mniej, a górale dostają pewnie ułamek tej kwoty. Kasztany to nie kokosy.
wtorek, 19 października 2010
Albania. Języki i Francesco
Największe zdumienie wywołał jednak 10-letni Francesco, syn właścicieli małego gospodarstwa agroturystycznego w Theth (wieś w górach, szkoła do której uczęszcza 10 dzieci). Powitał nas przy wjeździe, sprawną angielszczyzną z ładnym akcentem. Później zorganizował obiad (zaganiając do tej roboty mamę), w oczekiwaniu na posiłek oprowadził po wsi, pokazując lokalne atrakcje, potem zagadywał, opowiadał o swojej rodzinie, o turystach, o lokalnych zwyczajach. Niesamowity chłopak. Angielskiego nauczył się podczas zajęć letniej szkoły, prowadzonej przez angielskiego wolontariusza.
Piotr, jak my wszyscy zaszokowany otwartością i obrotnością Francesco, w pewnym momencie zaczął do niego mówić per "Mr President". Miał rację, młody - jak nic - zostanie w przyszłości KIMŚ.
poniedziałek, 18 października 2010
Albania. Vendetta
W każdym razie - ktoś, kto zabije swojego np. znajomego czy sąsiada, ucieka czym prędzej w jakieś ukryte miejsce albo wyjeżdża z kraju. Dawniej mężczyźni uciekający przed zemstą (dotyka ona już małych chłopców - wystarczy że mają dość siły by nosić broń) chowali się w specjalnych wieżach. Był to rodzaj warowni, z wciąganymi drabinami i otworami strzelniczymi pozwalającymi na ostrzał napastników. W tych wieżach czekali na przybycie sędziów-mediatorów, którzy próbowali wynegocjować z rodziną ofiary (znaczy - tego pierwszego zabitego) rodzaj "zawieszenia broni" czy "moratorium". Oczywiście, to chwilowe zabezpieczenie również było obwarowane szeregiem warunków.
Choć warownia (świetnie zachowana, wyremontowana dzięki wsparciu Holendrów) w górskiej wiosce Theth (na zdjęciu) jest typową atrakcją turystyczną, to vendetta jest jak najbardziej aktualnym i poważnym problemem społecznym współczesnej Albanii. Śmiechu nie ma...
niedziela, 17 października 2010
Albania. Przed najazdem turystów?
Pewnie na razie się boją. Na razie przerażają legendy o "kradzieżach i napadach zwłaszcza w górskiej części Albanii", na razie boją się o swoje drogie auta na fatalnych górskich drogach, albo po prostu boją się Bałkanów.
Ale przyjadą. Łazić i wspinać się po górach, odpoczywać nad morzem. Odkryją nadal nieodkrytych ludzi, zobaczą krajobrazy jakich jeszcze do znudzenia nie obfotografowano.
Albania intensywnie się do tego przygotowuje. Będzie turystycznym tygrysem. Amen
sobota, 16 października 2010
Albania. Domy
Biedne, biedne, biedne. Surowe, wysoko w górach, do wielu prowadzi tylko wąska ścieżka. Transport - tylko osiołkowy.
Albania. Drogi
Niezmiennie fascynuje mnie sposób przeprawiania się Albańczyków przez góry. Po oficjalnych trasach łączących miejscowości (wielkie, ostre kamienie, błoto, przepaści) pomykają 30-40 letnie busiki Mercedesa. Ludzie nimi jeżdżą, a od czasu do czasu spadają. Nie brakuje "wieloosobowych" tablic nagrobkowych... Ale dla nich to norma. Po prostu tak jest. Owszem, do wioski Theth na końcu świata szybsza droga przez przełęcz 1700 mnpm jest zamykana, ale przecież można jechać tą wolniejszą (zobaczcie jaką mieliśmy na niej średnią), za to wspinającą się zaledwie na 1200.
Albania. Kolory
Ci, którzy byli, mówią, że jesienią góry tutaj wyglądają najpiękniej. Mają rację.
Żółcie, czerwienie, rudości, brązy, wszystkie zielenie, okraszone pomarańczą. Jak na obrazku jesiennym naiwnego dziecka. Tylko w realu...
czwartek, 14 października 2010
Albania. Nad chmurami
Przejazd górskimi (na mapach oznaczone jako normalne) drogami to dla normalnego samochodu wyzwanie kosmiczne, dla 4wd - powolna, ale zabawa...
Mozolne drapanie się po górach rekompensują widoki.
wtorek, 12 października 2010
Albania. Nocleg w górach
Można tak. Całkiem na dziko, na przełęczy na którą mogą wjechać tylko nasze auta... wrażenia do opowiadania, ale lepiej obejrzenia.
Albania. Wysoko
A na razie - dzikie miejsca, kapitalne widoki, przemili (choc zyjacy w bardzo trudnych warunkach) ludzie...
Moze uda mi sie podrzucic kiedys kilka zdjec...
sobota, 9 października 2010
Albania. Po drodze granice
Pamiętamy niby, a jednak zapomnieliśmy. Granice.
Teraz już mała godzinka szokuje. Granica węgiersko-serbska.
Albania. W drodze do...
Nocleg w Budapeszcie. Tutaj spotkaliśmy się wszyscy: z Aldoną i Piotrem, z Magdą i Bolkiem. W sobotę z samego rana ruszamy dalej: Serbia, Kosowo, Albania.
Póki co - lekka kolacja w restauracji niedaleko Parlamentu i nocna przejażdżka po oświetlonym przepięknie Budapeszcie.
Ok, miasto samo w sobie jest niesamowite, szalenie efektowne, ale jakże skutecznie jest to podkreślone!
Zobaczyłem pierwszy raz (wcześniej jakoś nigdy nie było po drodze), jestem pod wrażeniem.
PS. Widać psa na zdjęciu? Jedzie w jednej z załóg. Na kolacji też był... (pardon! Była, bo to Dama ;-)
piątek, 8 października 2010
Albania. Start
Piątek, trochę później niż miało być, ale jednak. W drogę.
Toyota wypakowana, ale bez przesady. Dużo paliwa, akcesoria na bezdroża, sporo gadżetów.
Trasa przez Niemcy, Czechy, Słowację, Węgry... czyli na razie - kilkanaście godzin po autostradach.
Stay tuned, jak tylko znajdę hotspot, to dam znać. Jeżeli nie dam znać to znaczy że... nie ma hotspotu ;-)
W każdym razie - trzymajcie co trzeba.
czwartek, 7 października 2010
A nie mówiłem, że będzie skrzynka???
Skrzynka jest wielka (jakieś 170 cm), stoi sobie na chodniku, nie sposób jej nie zauważyć, jest opancerzona takimi dodatkowymi "ozdobami" (żeby wyglądała jak z epoki), ma guzik, mikrofon i głośnik - jak w domofonie. Trochę szkoda, że nie zbudowali jeszcze większej (żeby budziła jeszcze większy respekt) i jeszcze czarniejszej. Ale i tak - gratulacje.
wtorek, 5 października 2010
Albania już w piątek...
To wszystko jutro. Dzisiaj pewnie jeszcze siądę na dłużej, żeby jak najwięcej się dowiedzieć.
piątek, 1 października 2010
Będą z nich (grający) ludzie
Tak, wiem.
Grali trochę nierówno, trochę nie stroili.
Ale cieszyli się z grania, momentami nieśmiało wyskakiwali ze "swoimi dźwiękami".
Przede wszystkim - była w nich szczerość i power. Niech go nie stracą, żebyśmy mieli czego słuchać za jakiś czas.
Podejrzewam ich o jakieś słupki...
Ale wygląda podejrzanie.
Jak mały "fundament" do słupków albo barierek, przy wjeździe na Stary Rynek od strony Rynkowej.
Obok ustawili skrzynkę-elektryczkę, zresztą mocno gryzącą się z tym miejscem (czyżby jakiś elektyczny diwajs sterujący szlabanem czy wpuszczanym-wypuszczanym pachołkiem?).
Już się boję.
Będę się przypatrywał.